[Bo te święta są gorzkie - Harry Potter, nowe pokolenie;
Say something - własne, pojedyncze i zakończone;
Say something - własne, pojedyncze i zakończone;
Bożonarodzeniowy drób - Percy Jackson, własne postacie;
Karton - Potwory i Spółka, Disney]
Bo te święta są gorzkie
Rose była
smutna. Nawet robienie puddingu z babcią Molly nie sprawiało jej radości, nie
miała też ochoty na dekorowanie pierników. Pierwszy raz czuła się w tym domu
kompletnie wyobcowana, mimo że przecież wszystko było jak zawsze.
W Norze unosił
się zapach ciasta, cynamonu i mandarynek. Szczotki i szmatki same latały po każdym
z pięter, ścierając i sprzątając wszystko, łącznie z ludźmi. Rozbrzmiewały
śmiechy i dźwięki dzwoneczków, które robiły za tło w piosenkach świątecznych, a
tu i tam migały swetry – weasleyowskie albo zwyczajne, w renifery. Najbardziej
wyróżniała się babcia Molly, która swój niebieski sweter, co go jej kiedyś
podarowała Fleur, przywdziała już kilka dni temu.
Hugo unikał
roboty, jak tylko mógł. Jeśli się dało, podkradał coś do jedzenia z kuchni, a
jeśli się nie dało, próbował dorwać się do prezentów. Zazwyczaj łapała go
ciotka Ginny, czasem jednak dawał radę coś podwędzić, bo wujek Harry i tata
lubili przymykać oczy, a nawet brać udział w tych przestępstwach, jak je nazywała ciotka, śmiejąc się.
Mężczyźni
mieli w domu odpowiadać za dekoracje, ale wiadomo było, że do przyjazdu wujka
Percy’ego nic się w tej kwestii nie ruszy, bo nawet Albus nigdy nie wykazywał
większego zaangażowania przedświąteczną robotą. Tym bardziej, że „wystarczy
tylko kilka machnięć różdżką”. O wiele bardziej zajmujące wydawały się gry w
karty i kłótnie, która stacja radiowa powinna grać. Babcia Molly zdecydowanie
przegrywała tę bitwę i porzucała pudding za każdym razem, gdy usłyszała z
pokoju coś innego niż Celestynę Warbeck albo klasyczne hity świąteczne.
Niestety, Hugo lubował się w nowoczesnych przebojach na jeden sezon.
Och, płomień
dogasa powoli
Ale dopóki
wieczór pozwoli
Będę tu całą
noc siedział
Bo co to za
święta bez ciebie?
Starszy pan kiedyś
powiedział:
Pewnego dnia
będziesz w niebie
I sądzę,
naprawdę, że ten dzień
Przypada
właśnie dziś
Póki jest
Grudzień
I póki jesteś ty
W końcu spór
przerwał dziadek Artur, przełączając na świąteczny odcinek radiowej telenoweli.
Nikt nie był za bardzo zadowolony (poza babcią Molly, która cieszyła się z
końca kłótni), ale dziadek nie pozwolił nikomu dotknąć radia.
Lily była
szczególnie radosna. Od samego dnia latała jak zgraja nargli, gdzie tylko jej
potrzebowano, radośnie śpiewając na całe na gardło.
Och,
Gryfonko, Gryfonko
Widziałem cię
tego dnia,
gdy wsiadłem
do pociągu
I całą
przerwę świąteczną
nie oderwę
się od tego wspomnienia
Och, ileż bym
dał za myślodsiewnię
albo za
powrót do szkoły
Byle tylko
cię zobaczyć
Och, niech
już będzie styczeń
Bo te święta
są gorzkie
Bez mojej Gryfonki.
– Lily,
zamknij się wreszcie – poprosił Albus, kiedy któryś raz z kolei zaczynała Magiczną składankę świątecznych hitów od
nowa.
– Stary, to
kompletnie nie moja wina, że nie masz humoru, wyżyj się na Hugo. – Wzruszyła ramionami.
– Ale ja nie
mam nic do śpiewania – wzbronił się Albus. – To po prostu kompletnie nie moja
wina, że nie masz gustu muzycznego. Stara.
Pokazała mu
język.
James pół dnia
spędził, pisząc coś tajemniczego. Lily twierdziła, że odpisuje na listy fanek,
czemu on stanowczo zaprzeczał, jednak wyglądało na to, że to ona ma rację.
Niestety, kilka dziewczyn pewnie nie doczekało się odpisów, bo ciotka Ginny
zagoniła Jamesa miotłą (i krzykiem) do sprzątania. Sam Potter Junior twierdził
potem, że po tym incydencie zostało mu kilka siniaków.
W wigilię do
Nory wracali tylko Ron (bez Hermiony, która zostawała ze swoimi rodzicami),
Ginny (z Harry’ym, który swoich rodziców odwiedzał drugiego dnia świąt),
Charlie i Percy (z Audrey i dziećmi). Reszta rodzeństwa zjeżdżała się dopiero
na uroczyste obchody następnego dnia, co bardzo pasowało babci. Była
przekonana, że gdyby George chciał krzątać się przy przygotowaniach, nic by z
całych świąt nie wyszło.
Charlie bardzo
chętnie pomagał w kuchni, chociaż kucharzem był raczej średnim. Podejrzewano,
że w Rumunii zajada się głównie mrożonkami, a w czasie swoich podróży –
jedzeniem z puszki. Babcia Molly bardzo ubolewała nad jego stylem życia, ale
czego wymagać po człowieku, który trzy czwarte roku spędza, latając po świecie
za smokami i mieszkając pod namiotem, a przez pozostałą część jest nieco samotnym
facetem, którego najbardziej zajmującą aktywnością jest sprzątanie smoczych
odchodów.
Kiedy Percy
wparował do domu tuż przed kolacją, gdy Rose z niechęcią kończyła dekorować
ciastka, od razu zaszumiało. Nie żeby Percy był teraz jakoś bardziej szanowany
niż za czasów szkolnych, po prostu miał dar przekonywania i potrafił dobrze
zorganizować mężczyzn. Audrey, Lucy i Molly z chęcią wyręczyły Rose przy
lukrze, a ona poczłapała pomóc Albusowi obwiązującemu schody kolorowym
łańcuchem choinkowym. Właściwie po prostu usiadła obok niego, patrząc mu na
ręce, bo jaka pomoc może być potrzebna przy przeplataniu sznura przez
szczebelki.
– Co jest,
wiewióra? – zagaił, poprawiając okulary. Normalnie pewnie dostałby po głowie za
to określenie, ale tym razem nawet nie podniosła ręki.
– Nie wiem –
skłamała. – Smutno mi, nie czuję tych świąt.
Albus
westchnął, puścił łańcuch i odwrócił się do niej.
– Raczej nie
chodzi o śpiewanie Lily, prawda?
Uniósł brew.
Oczywiście, że wiedział. Był jej najlepszym kumplem. Znał ją na wylot i po
samej minie mógł się domyślić. Dlatego westchnęła i spojrzała na niego
wymownie.
– Co zrobił? –
spytał bez ogródek i bez owijania. Znów westchnęła.
– Nic nie
zrobił, w tym rzecz – przyznała cicho, nie patrząc mu w oczy.
– Kobieto, weź
mi się tu nie rozklejaj, zachowujesz się jak zranione dziewczę z mugolskiej
telenoweli – uświadomił ją Albus. – Bierz się w garść, do kupy, idź się umyj i
ciesz się świętami, są tylko raz do roku.
Poczuła się,
jakby wylał na nią kubeł zimnej wody. Miał przecież rację. Są święta. Co ją
obchodziło, co zrobił albo czego nie zrobił jakiś tam Ślizgon? Sama była winna
swojemu nastrojowi i sama postanowiła go naprawić. Otarła oczy, poprawiła swój
sweter i zakasała rękawy.
– Wiesz co,
kretynie? – zagadała, tarmosząc mu włosy. – W końcu masz rację odnośnie czegoś.
I odeszła o
wiele radośniejszym krokiem, żeby pomóc Jamesowi w wieszaniu łańcucha nad
kominkiem. Co prawda, mógł użyć do tego czarów, ale był zdania, że magia
obdziera święta z magii. Kilka razy musiała dostać od Pottera Juniora po
głowie, bo, jak to określił, odpływała. W końcu dał za wygraną i kazał jej
spadać, bo bardziej nieobecna niż obecna Rose tylko mu przeszkadzała.
Wróciła więc
do swojej sypialni, żeby przejrzeć listy, które rano przyniosły sowy. Trzy
koperty: jedna zdecydowanie od Laurel (wszędzie rozpoznałaby to pełne
ozdobników pismo), druga zaadresowana do „Wrednej Rudej Małpy”, co wskazywało
na Rileya, a na trzeciej kobieca ręka wypisała delikatnie imię Albusa. Żadnego
z listów nie napisał Scorpius Malfoy.
Nie zdążyła
jednak otworzyć ani jednej z kopert, bo ojciec kazał jej zejść na dół. Chętnie
dekorowała ze wszystkimi choinkę i zajadała się piernikami, próbując oderwać
myśli od poczucia winy. Ale nawet wtedy, gdy zasiedli do kolacji, nie mogła
pozbyć się tego ssania w żołądku i nie potrafiła lekko oddychać.
Przeprosiła.
Dlaczego był dalej na nią zły? Dlaczego nawet z nią nie porozmawiał? Dlaczego
przez cały tydzień jej unikał? Dlaczego zignorował ją, kiedy za nim biegła i
dlaczego, dlaczego nawet się nie pożegnał?
Świadomość, że pozna odpowiedzi na te pytania
dopiero w Sylwestra (o ile panicz raczy się pokazać), napawała ją strasznym
przerażeniem i gryzła w sumienie. I tak oto jeden chuderlawy Ślizgonek
zniszczył jej całą przerwę świąteczną. Ciekawe, czy w ogóle miał wyrzuty
sumienia.
– Rosie,
możesz podać mi sos? – poprosiła ciotka Ginny, wyrywając Rose z ponurych myśli.
Dziewczyna wychyliła się, trzymając sosjerkę i niefortunnie wywróciła na siebie
dzbanek soku dyniowego, trącając go łokciem.
– Ojej! –
zawołała babcia Molly, a ojciec zaklął.
– Galopujące
gorgony – wymamrotała Rose, oglądając swój teraz pomarańczowy sweter.
– Idź się
przebierz, a ja to szybko wyczyszczę – zaproponowała ciotka, a dziewczyna
skinęła tylko głową.
Szybko dopadła
drzwi swojej sypialni i wciągnęła na siebie losową bluzkę. Kiedy oddawała
ciotce sweter, ta dziwnie się uśmiechnęła i rzuciła:
– Lepiej zmień
tę koszulkę, zanim pokażesz się tacie.
Rose szybko na
siebie spojrzała. Zaklęła. Czy to jakieś fatum, że mając dziesiątki koszulek,
wylosowała akurat tę z napisem „Future Mrs Malfoy”? Ciotka miała rację, że
powinna ją zmienić. Tata nie miał pojęcia, że w ogóle ma coś takiego. Nie
słyszał tej historii. Wykazywał się wystarczającą tolerancją, akceptując
przyjaźń jego dzieci z kimś, w kim płynęła krew Dracona. Może gdyby Rose nie
musiała pakować się w pośpiechu, wcale nie wzięłaby ze sobą akurat TEJ koszulki?
Co tam „może” – na pewno by jej nie wzięła. Z wściekłością zaczęła wspinać się
po schodach, kiedy rozbrzmiał dzwonek do drzwi.
– Rose?! –
zawołał tata z głębi domu. – Możesz otworzyć?
Wydała z
siebie cichy warkot, który miał wyrażać złość i frustrację, ale podreptała z
powrotem i szarpnęła za klamkę.
– Ładna
koszulka, Weasley.
Zamurowało ją.
Scorpius Malfoy stał na progu drzwi Nory, opatulony w szalik Gryffindoru i
szeroko uśmiechnięty. Najwyraźniej jeszcze go za ten szalik nie wydziedziczono.
We włosach lśniły mu płatki śniegu, a nos i policzki miał zaróżowione.
Wyglądał, jakby się urwał z reklamy płynu po goleniu.
– Co ty tu robisz?
– zapytała, ignorując uwagę i starając się ukryć szok.
– Nie zdążyłem
pożegnać się na stacji – westchnął. – Straciłem cię z oczu. Więc przyszedłem
nadrobić. Mogę wejść?
– Jak chcesz
się pożegnać, to nie musisz do tego wchodzić – oświeciła go, ale mimo to
otworzyła drzwi szerzej i Malfoy przekroczył próg Nory.
– Słuchaj, nie
chcę się narzucać, nawet nie mam dla ciebie prezentu – wyznał, przeczesując
włosy – ale chciałem spędzić ten dzień z tobą, zanim jutro będę się musiał
użerać z dziadkiem i ojcem.
– Niby
dlaczego nagle chcesz mojego towarzystwa? – odparowała Rose, nie mogąc ugryźć
się w język.
– Kto
przyszedł?! – zawołał tata, ale zignorowała to pytanie.
– Nie jesteś
czasem wściekły za zrujnowanie występu? – Uniosła brew.
– Jestem. I to
cholernie wściekły – przyznał, potakując głową. Rose wstrzymała oddech. – Ale
musiałem przyjść. Bo te święta są gorzkie
bez mojej Gryfonki.
Rose poczuła,
że robi się czerwona, ale wszystkie uczucia szybko musiały ustąpić strachowi,
kiedy usłyszała kroki taty w korytarzu.
– Rose? Z kim
rozmawiasz?
Ich twarze
zbladły pod wpływem dziwnej mieszanki przerażenia i paniki. Zapowiadało się na
ciekawe spotkanie.
– Wesołych
Świąt, Rose – wyszeptał Scorpius.
Say something
Wieczorem
dwudziestego czwartego grudnia Adam zwykle zasiada za fortepianem i wszyscy
biją brawo.
Wieczorem
dwudziestego czwartego grudnia dwa tysiące piętnastego roku Adam zasiada za fortepianem,
ale pokój jest pusty, więc nie ma nikogo, kto mógłby go zachęcić do grania. Nie
przejmuje się tym za bardzo. Lepiej gra się w ciszy.
Dwudziestego
czwartego grudnia Adam gra kolędy. Zaczyna od Gdy śliczna panna, bo to ulubiona kolęda Małgorzaty, potem Lulajże Jezuniu, którym zachwyca się
mama, i kończy na Przybieżeli do Betlejem,
bo wprawia wszystkich w radosny nastrój i każdy może śpiewać.
Dwudziestego czwartego grudnia dwa tysiące
piętnastego roku Adam nie gra kolęd. Zaczyna od Requiem d-moll, mszy żałobnej, którą zaczął pisać Mozart, ale
przerwała mu śmierć. Ostatnia, niedokończona kompozycja. Jak ich ostatnia,
niedokończona rozmowa.
Dwudziestego czwartego grudnia dwa tysiące
piętnastego roku Adam nie dokańcza Requiem,
ponieważ przerywa na ósmym takcie. Tak, jak Mozart. Ten ósmy takt jest jak „Gośka,
gdzie ty, do cholery, idziesz?” w wykonaniu Mozarta.
Dwudziestego
czwartego grudnia dwa tysiące piętnastego roku Adam powoli zaczyna grać od
nowa. Wybiera Say something. Utwór
jest prosty, niewymagający, ale Adam wkłada w niego całą duszę i powoli się
zatraca. Zamyka oczy i pozwala palcom samym odnaleźć klawisze. Nuty jedna po
drugiej powoli rozbrzmiewają z całą mocą, o wiele głośniej niż poprzedni utwór.
I czuje je w kościach, czuje, jak wżynają mu się w mózg, wżerają w duszę, więc
zaciska oczy mocniej. Chce zagłuszyć ból i chce zagłuszyć wspomnienia.
Dwudziestego
czwartego grudnia wszyscy są zachwyceni, kiedy Adam gra coraz to weselsze i
coraz to bardziej fikuśne kolędy. Biją brawo przy każdym mocniejszym takcie i
chętnie śpiewają. Ale tylko pierwsze zwrotki, bo nikt nie zna dalszego tekstu.
Dwudziestego
czwartego grudnia dwa tysiące piętnastego roku nikt nie śpiewa do Say something. Dlatego te dźwięki tak
bardzo bolą. Nic ich nie zagłusza i idealnie trafiają w jego mózg.
Dwudziestego
czwartego grudnia Adam kończy po godzinie. Bolą go palce, a weseli zebrani
pozdzierali sobie gardła. Wszyscy wychodzą w dobrych humorach, tylko Małgorzata
zostaje w sali. Siada na krześle niedaleko i nasłuchuje, bo Adam znów zaczyna
grać. Mimo bólu i mimo że wyczerpał repertuar kolęd na cały rok. Rozbrzmiewa Say something. Adam delikatnie zerka na
Małgorzatę, trochę wstydzi się grać, kiedy nikt go nie zagłusza. Ona po prostu
siedzi, wsłuchując się w każdy dźwięk. Wzrok ma skupiony tylko na nim.
Następnego dnia nie wlepiała wzroku w niego, tylko w okno, bo unikała jego oczu.
Ale ten jeden, ostatni raz, cieszą się chwilą. Adam trochę skrępowany,
Małgorzata zaczarowana. Gra tylko dla niej i tylko dlatego, że ona tego chce.
Dwudziestego
czwartego grudnia dwa tysiące piętnastego roku Małgorzaty nie ma na krześle,
ale mimo to gra dla niej, łapiąc się, że uderza mocniej w klawisze w tych
samych momentach, w których ona wrzucała do torby swoje ubrania. Adam nie
krzyczy. Nie płacze. Nie tak, jak wtedy. Teraz tylko uderza. Raz na razem,
coraz mocniej, jakby chciał przebić się razem z klawiszem do wnętrza ziemi.
Dwudziestego
czwartego grudnia Adam dokładnie wie, gdzie jest Małgorzata. Śpi tuż przy jego
boku, a on czuje jej miarowy oddech na swojej skórze. I Adam może myśleć o tym,
jakie ma szczęście, że Małgorzata jest akurat tutaj, o tym, że właśnie znalazł
swoje miejsce na ziemi i że jest szczęśliwy. Zamiast tego, Adam myśli o tym, że
Małgorzata za bardzo się rozpycha.
Dwudziestego
czwartego grudnia dwa tysiące piętnastego roku Adam nie ma pojęcia, gdzie jest
Małgorzata. Nikt nie ma pojęcia. I teraz Adam myśli o tym, że chciałby mieć ją
przy sobie i że chciałby znów wiedzieć, gdzie jest jego miejsce i że chciałby
ją ochronić. Nawet jeśli czasem trochę się rozpychała.
Dwudziestego
czwartego grudnia dwa tysiące piętnastego roku Adam tęskni. Za jej spojrzeniem,
za jej głosem i za jej obecnością. Próbuje nie słyszeć w swojej głowie, co
mówiła w dniu, w którym ostatni raz wyszła.
Dwudziestego
czwartego grudnia dwa tysiące piętnastego roku Adam stara się nie pamiętać, że
przecież wcale go nie kocha. Nie kochała.
Chce po prostu
grać. Nie chce słyszeć trzasków drzwi i nie chce widzieć przez szybę, jak
odchodzi w deszczu. Choć to tylko wspomnienie. Nie chce myśleć o tym, że ma już
jej nigdy nie zobaczyć i nie chce myśleć o tym, co mogło się stać.
Nie chce też
myśleć o tym, że nigdy nie dowie się, co naprawdę się stało.
Ani że stracił
ją na własne życzenie.
Chce po prostu
grać, aż opadnie z sił, a potem zacznie płakać, bo tylko w ten sposób jest w
stanie ja przeprosić.
– Małgorzato –
mówi, kiedy w końcu otwiera oczy – Wesołych Świąt.
Dwudziestego
czwartego grudnia dwa tysiące piętnastego roku Adam opada na klawiaturę, a
zamiast Say something w sali
rozbrzmiewa już tylko donośny szloch.
Bożonarodzeniowy drób
Mam na imię
Andy, mam szesnaście lat i od kilku lat spędzam święta, skopując tyłki
potworom.
Nie żeby to
było moje wymarzone zajęcie na bożonarodzeniowe popołudnie. Serio, mam lepsze
rzeczy do roboty, chociaż w tym momencie wolę walczyć z potworami niż sprzątać
łazienkę mojego brata w Lower East Side. To taki mój prezent na Gwiazdkę –
„Cześć! Wesołych Świąt! W nagrodę możesz mi wymyć kibel!”. Nie wiem, czy mój
brat kiedykolwiek sam sprząta swoją toaletę, dlatego możecie sobie wyobrazić,
dlaczego wolałam walczyć z dwiema syrenami.
Steve (czyli
właśnie mój brat) jest serio spoko. Może tylko nie do końca radzi sobie z
wychowaniem nadpobudliwej, nieogarniętej córki bogini Chloris. Chociaż „bogini”
to według niektórych trochę za duże słowo, bo kobieta jest tak pomniejsza, że w
Obozie Herosów na początku przywitało mnie zdziwienie, że ktoś taki istnieje. Przez
kilka pierwszy dni paru wyrostków z domku Aresa chciało mnie wywalić,
twierdząc, że żaden ze mnie heros. Bo wiecie, Chloris to taka trochę Demeter,
tylko w wersji made in China. Niektórzy lubią podważać nie tylko jej istnienie,
ale też statut bogini. Matka jednak utrzymuje, że, istotnie, istnieje, a
ponadto jest nimfą i boginią kwiatów i wiosny, jednocześnie zaprzeczając swoim
związkom z horami.
Domyśliliście
się już pewnie kilku rzeczy. Po pierwsze, jako córka podrzędnej bogini nie za
bardzo przyciągam potwory. Sama ich szukam. Jak mówiłam, brat to serio spoko facet
i naprawdę się o mnie martwi, ale wiem, że jest skrępowany w mojej obecności.
Dlatego to jest moja wymówka. Może prowadzić swoje życie studenta-hipisa i żyć
wśród pudełek po pizzy i brudnych skarpetek. Żaden nieogarnięty półbóg mu w tym
nie przeszkadza. Zresztą, święta z nim i tak ograniczają się do jedzenia
spaghetti ze słoika i oglądania Grincha
z kasety. Lubię to (oprócz tego sprzątania kibla), ale jeszcze bardziej lubię
się bić. Jestem w tym naprawdę dobra. Wiecie, musiałam udowodnić sobie, że jako
córka bogini od kwiatków nadaję się do czegoś więcej niż nawożenie truskawek. W
czym zresztą lepsze ode mnie są dzieci Demeter.
Tak więc nie
wahałam się ani chwili, kiedy w Central Parku zobaczyłam dwa wielkie sępy. Na
moim terenie?! W Boże Narodzenie?! Szybko ściągnęłam moją kurtkę motocyklową
(zajumałam bratu) i wyciągnęłam miecz. To jest, nie każdy w Nowym Jorku nosi
miecz pod kurtką. Ja swój trzymam w takiej torbie na rakiety tenisowe. (Też
zajumałam bratu, on już nie potrzebuje).
Skoczyła mi
adrenalina, od razu zrobiło się milej i nawet śnieg pod stopami nie utrudniał
mi biegu, kiedy… zobaczyłam, że ktoś już zajmuje się moimi potworami. W
przypływie złości chciałam cisnąć Szpadlem (to mój miecz) o ziemię, ale
powstrzymałam się i jakby nigdy nic zaatakowałam drugiego kurczaka.
– Co ty tu
robisz?! – zawołałam, sapiąc, do tego gościa, co mnie wygryzł ze zlecenia i
cudem uniknęłam ciosu w twarz, schylając się w ostatniej chwili.
– Podlewam
pelargonie! – odkrzyknął intruz, konfrontując klingę z pazurem sępa.
– Bardzo
śmieszne!
Szybki unik,
dwa ciosy wycelowane w pierś i pudło. Błyskawiczny wdech i wydech i od nowa.
Zauważyłam, że gość się uśmiecha.
– Lepiej
powiedz – wykrzyczał pod wiatr po jakimś czasie – co ty tu robisz! Skończył się
pudding w domu?!
– Ktoś mi
podlał wszystkie kwiatki, zaczęłam się nudzić! – odparowałam jednocześnie i
jemu, i łapę przerośniętej kuropatwy. Wielkie oczy nawet przecież ładnej
kobiety wlepiały się we mnie, wytrzeszczone do granic możliwości. Czułam krew
buzującą w żyłach, wiatr smagający twarz i adrenalinę. Oblizałam spierzchnięte
usta, wyskoczyłam w powietrze i ostatecznym ruchem przecięłam niemal na pół
wielkiego kurczaka. Rozpadł się w proszek. Sekundę potem mój nowy kolega zrobił
to samo ze swoją sztuką drobiu.
– Całkiem,
całkiem – pochwalił mnie, opierając się o swoją włócznię.
– Ty też sobie
radzisz – skomplementowałam, wycierając Szatański Szpadel w nogawkę dżinsów.
Jego opinia bardzo mi schlebiała.
– Arthur –
przedstawił się, wyciągając rękę. – Syn Ateny.
Jakim cudem nie
kojarzyłam go z Obozu?
– Andy, córka
Chloris. – Uścisnęłam mu dłoń.
– Chloris… –
zastanowił się, a ja westchnęłam. – Ta od kwiatków?
– Brawo –
pochwaliłam go. – Trafiłeś. Ta od kwiatków.
Uśmiechnął
się.
– No to co tu
robisz? – zapytał mnie, składając włócznię na pół.
– No jak
widzisz – wskazałam ręką na otaczający nas śnieg – nie ma zbyt wielu kwiatków
do pielęgnacji o tej porze.
– Więc wyszłaś
ubić kilka sępów? – podsunął z uśmiechem. Jego włócznia po złożeniu idealnie
mieściła się w kieszeni workowatych spodni.
– Nie mogłam
pozwolić, żeby mi się jakieś kurczaki panoszyły po moim parku.
– Nie w Boże
Narodzenie – dopowiedział. Przytaknęłam i podniosłam kurtkę z ziemi. Adrenalina
opadła, a ja zaczęłam odczuwać chłód. Boleśnie.
– No to… –
zagadnęłam, starając się podtrzymać rozmowę. – Czemu nigdy nie widziałam cię w
Obozie?
Zamyślił się i
minęła chwila, zanim doczekałam się odpowiedzi.
– Nie bardzo
mnie tam lubią. – Wzruszył ramionami. – Z wzajemnością.
Skinęłam głową,
chociaż nie miałam pojęcia, o czym mówi.
– To co? Teraz
pewnie wracasz do domu – spytał z dziwnym uśmiechem. – Musisz jeszcze zjeść
pudding, co?
– Masz na
myśli spaghetti ze słoika? – zaśmiałam się. – Brat i jego kumple sobie z nim
poradzą, nie potrzebują mnie do tego.
– No to może
zjesz kolację ze mną? – zapytał, wykrzywiając się nieco, chyba w niezręcznym
uśmiechu. – Nie mam co prawda spaghetti z puszki, ale znam niezłą budę z
kurczakami, co bardziej odpowiada klimatowi, no i mogę ci pokazać zaczepistą
choinkę. Miło będzie mieć kompana.
Uśmiechnęłam
się, schowałam Szpadel do torby i pozwoliłam się poprowadzić. Musieliśmy jechać
metrem, które było wyjątkowo śmierdzące i w ogóle nie panował w nim świąteczny
nastrój, ale nie narzekałam. Po wyjściu skorzystałam z budki telefonicznej,
dając bratu znać, że żyję, ale nie wrócę szybko. Było już za ciemno na iryfon.
Steve raczej się nie przejął, chyba że zatroskanie okazuje się, mówiąc „Aha”.
Buda z
kurczakami serio musiała być porządna, bo kolejka ciągnęła się na dobre
kilkaset metrów, mimo że miejsce wyglądało raczej obskurnie i niezbyt
zachęcało. Nie spodziewałam się lokalu spełniającego jakiekolwiek wymogi
sanitarne.
– Powiedz mi
coś o sobie – poprosiłam, próbując uczynić wizję stania w tej kolejce trochę
mniej dobijającą.
– Mam na imię
Arthur, tydzień temu skończyłem siedemnaście lat, dla sportu czytam mitologię
grecką, a żeby było trudniej, za każdym razem w innym języku. Jak mi się kończą
języki, to zabiłam kurczaki w Central Parku z miłymi dziewczynami. – Posłał mi
uśmiech.
– W jakich
językach już przeczytałeś? – zainteresowałam się, puszczając uwagę o
dziewczynach mimo uszu.
– W kilku –
odpowiedział wymijająco. – Twoja kolej. Coś o sobie. Start.
Zawahałam się,
ale odpowiedziałam. Opowiadałam dobre kilka(dziesiąt) minut: jak chodziłam w
młodości na balet, ale szybko to rzuciłam, jak mnie wyrzucili z ostatniej
szkoły (kompletnie niezasłużenie), jak odkryłam, że kwiatki mnie lubią, jak
zawsze zimą dostawałam alergii, jak na brata spadła odpowiedzialność za mnie.
No i o Stevie, jak sobie ze mną nie radził, jak się droczyliśmy, jak musiał
chodzić na wywiadówki, jak zabierał mnie na strzelnicę, jak odstawił trawę i
jak został hipisem (niekoniecznie w tej kolejności). Potem o Obozie Herosów:
jak mnie tam przyjęli, mimo że początkowo nie wszystkim się podobałam, o tym,
jak poprowadziłam dzieciaki Demeter do zwycięstwa w Bitwie o Sztandar
(początkowo tylko oni mnie chcieli w drużynie) i jak wtedy skoczył mój status
społeczny, jak sama wybudowałam sobie domek, mimo że kilkoro grupowych
proponowało mi pomoc, a nawet mieszkanie. Następnie zaczęłam opowiadać też o
tym, jak spotkałam matkę i jak się z nią pokłóciłam (wcale nie chciała mnie
spotykać, to był przypadek), i jak rzuciła na mnie klątwę, wobec czego Chejron
odmówił mi misji. Chciałam nawet opowiedzieć mu o tacie, ale właśnie wtedy
przyszła nasza kolej na zamawianie. Wziął jednego kurczaka dla nas dwojga, a
kieszeń napchał sobie serwetkami.
– Chodź, czas
na choinkę – przypomniał mi, a ja się uśmiechnęłam.
Zaprowadził
mnie… pod Rockefeller Center. Kiedy dotarło do mnie, dokąd idziemy, wybuchłam
śmiechem. No tak. Gdzie indziej można zobaczyć zaczepistą choinkę?
Dookoła
tłoczyły się miliony turystów, lampki na drzewie świeciły mocniej niż gwiazdy w
Ohio, a do naszych uszu dobiegały tysiące śmiechów i dźwięków, jakie wydają
aparaty, gdy się robi zdjęcie. Było mi zimno i trochę się trzęsłam, ale miło
było stać tuż pod ogromnym drzewem, będąc co chwilę potrącanym przez obcych
ludzi, i jeść palcami pieczonego kurczaka.
– Chcesz
kurtkę? – spytał Arthur, gdy moje trzęsawki przeniosły się na brodę. Skinęłam
nieznacznie głową, trochę mając nadzieję, że to zauważy, a trochę, że nie. Tak
czy siak, zarejestrował ruch i okrył mi ramiona czymś mega puchowym i milusim.
Sam został w bluzie. Poczułam się zobowiązana i oddałam mu moją motorówkę, a on
zaśmiał się i założył kurtkę. Była na mnie trochę za dużą, więc na nim leżała
jak ulał.
W sumie był
całkiem przystojny. Dopiero przy świetle lampek choinkowych naprawdę zwróciłam
na to uwagę. Miał ciemne włosy i niebieskie oczy, co, jak mi się zdawało, było
rzadko spotykane, tym bardziej u ateniątek. Twarz zdobił mu drobny zarost. Musiał
nie golić się od jakiegoś czasu. Garbił się, więc miałam ochotę trzepnąć go w
plecy, żeby się wyprostował, ale tego nie zrobiłam.
– Okej, teraz
twoja kolej – przypomniałam. – Coś o tobie. Ale niech to będzie coś, czego nikt
nie wie.
Wytarł dłoń w
serwetkę i zastanowił się.
– Jak miałem
osiem lat, próbowałem zemścić się za coś na siostrze i wsadziłem jej dżdżownicę
do kanapki.
– Tylko tyle?
– zdziwiłam się, ale Arthur tylko wzruszył ramionami. Rozczarował mnie.
– Twoja kolej.
Coś, czego nikt nie wie.
– Tak naprawdę
mam na imię Andrea – zaczęłam, oszukując system, bo mój brat oczywiście o tym
wiedział. – Mama wymyśliła to imię, bo pochodzi od „andreas”, czyli „męski”,
„taki, jak mężczyzna”. Miało mi to pomóc łoić tyłki potworom.
– I chyba
zadziałało – powiedział, wręczając mi serwetkę. – Wiesz, nie każda córka nimfy
od kwiatków nosi miecz w torbie do tenisa.
Zaśmiałam się.
– Mnie nazwali
na część króla Artura – przyznał.
– Jak na syna
Ateny przystało. – Dałam mu sójkę w bok. – Szkoda tylko, że Excalibur wymieniłeś
na patyk, który się mieści w kieszeni.
Teraz on się
zaśmiał.
– Ej,
przyjdziemy tu też jutro? – wyrwało mi się po chwili, a Arthur potaknął.
Ale tak
naprawdę nie przyszliśmy. Po prostu zostaliśmy pod tą choinką aż do rana,
rozmawiając i śmiejąc się prawie całą noc. To było cholernie miłe. O wiele
lepsze od sprzątania kibla Steve’a.
– Wesołych
Świąt, Andy – obudził mnie rano głos tuż przy moim uchu. Uśmiechnęłam się,
czując, że całą noc jakiś ktoś pieczołowicie dbał, żebym nie dostała
hipotermii, zwyczajnie mnie przytulając. Dawno nikt mnie nie przytulał.
– Wesołych
Świąt, Arthur – odpowiedziałam, wtulając się mocniej.
Karton
Święta, Święta
i po. A po całej tej zabawie trzeba posprzątać.
Mary
westchnęła. Stos brudnych naczyń w kuchni wcale nie wyglądał zachęcająco, nawet
jeśli zmywaniu miało towarzyszyć Let it
snow w wykonaniu Deana Martina. Chcąc, nie chcąc, chwyciła płyn do naczyń,
podśpiewując co nieco. Góra talerzy stopniowo się roztapiała, aż do chwili, gdy
mama nakazała jej przerwać pracę i wynieść pudło z dekoracjami na strych.
Chciała zostawić tylko choinkę, ponieważ resztę świecidełek uważała już za
zbędną. Po drodze Mary postanowiła wynieść swoje stare pudła z zabawkami, które
od dawna zalegały w szafie. Było ich kilka, ale zgrabnie ułożona wieża miała
pozwolić jej wynieść je wszystkie bez problemu.
Prawie jej się
udało. Szkoda tylko, że potknęła się o próg w drzwiach i wszystkie pudła
wypadły jej z rąk. Zaczęła je pospiesznie zbierać. Przy okazji znalazła kilka
zdjęć, starych klasówek i niegdyś swojego ulubionego pluszaka w kształcie ryby.
Jak się nazywał ten gatunek? Ach, tak. Błazenek. Ciekawe, czy był zabawny… W
jej wyobraźni pewnie tak. Przytuliła rybkę i obiecała sobie ją wyprać. Już
wiedziała, gdzie od teraz będzie leżeć. Na pewno nie w kartonie.
Zaczęła
szperać dalej. Karton skrywał więcej niespodzianek i szybko natrafiła na mały kowbojski
kapelusz między wszelakimi kartkami. Przyjrzała mu się uważnie. Był
przybrudzony, ale mimo to wciąż czerwonawy. Nie mogła sobie przypomnieć, skąd
go miała. Taki mały… Może należał do jakiejś lalki? Zaczęła kopać głębiej, ale
nic nie znalazła. Wyrzuciła zawartość kartonu na podłogę. Powypadały tylko
jakieś kartki. Stare listy do Mikołaja, laurki, kartkówki. O, piątka z
matematyki. Kiedy to było…
Chwyciła drugi
karton i wsadziła rękę po łokieć. Jej palce wyczuły włóczkę. Szybko ją
wyciągnęła i zobaczyła szmacianą lalkę. Kowbojkę. Pewnie właścicielkę
kapelusza. Nałożyła jej go na głowę i przyjrzała się uważnie zabawce. Pamiętała
ją. Wytarła rękawem jej zakurzoną twarz i patrząc w błyszczące teraz oczy,
przypomniała sobie jej imię. Jessie. Uśmiechnęła się, kiedy zalała ją fala
wspomnień, łącznie z oglądaniem starej, czarno-białej kreskówki z kasety. Ach,
to były czasy. Mary postanowiła, że Jessie też nigdy więcej nie wróci do
kartonu.
Szybko
zaniosła dwie odnalezione zguby z powrotem do swojego pokoju i posadziła na
półce nad biurkiem. Lalka musiała oprzeć się o książkę i trochę przekrzywił jej
się kapelusz. Mary jeszcze raz spojrzała na pamiątki i znów się uśmiechnęła.
Czy to możliwe, że uśmiech Jessie też zrobił się trochę weselszy?
Wróciła do
bałaganu, który zostawiła na progu. Zaczęła zbierać kartki. Miała wrażenie, że
było ich tam całe morze – duże, małe,
kolorowe, białe, szare, listy, koperty, dokumenty. Znalazła nawet kilka swoich
starych rysunków. Niektóre przedstawiały dom, niektóre psy, niektóre ją i jej
rodzinę. Na kilku najstarszych znalazła też dziwnego, fioletowego stworka z
wyszczerzonymi kłami. Pewnie kiedyś bała się go okropnie. Dwa z nich podpisała
koślawymi literami „MARY”. „R” było odwrócone. Uznała te rysunki za ciekawą
pamiątkę, ale mimo to wrzuciła z powrotem do kartonu. W końcu nie będzie
przechowywać każdego szpargału.
I wtedy
chwyciła następny stos papieru. Kilkadziesiąt luźnych kartek, a na każdej
rysunek niebieskiej kuli z nogami i rękami. Miała też rogi i fioletowe kropki
na brzuchu. Czasem kulka trzymała za rękę małą dziewczynkę, czasem stała w
szafie, a czasem obok mniejszej, zielonej kulki. Raz nawet biła się z
fioletowym stworkiem z wcześniejszych rysunków.
Poczuła łzy
napływające do oczu, więc zaczęła szybko mrugać. Tym razem nie musiała
zastanawiać się, co to jest. Natychmiast zalały ją wspomnienia. Wiele z nich
już się zatarło, na przykład nie mogła sobie przypomnieć, co u licha robiła w
fabryce drzwi albo czemu nosiła obicie z fotela. Inne zdarzenia pamiętała
jednak wyraźnie: jak rodzice zastanawiali się, kim jest Mike Wazowski, o którym
ich córka ciągle mówi, jak codziennie szukała czegoś – czy też raczej kogoś – w
szafie i jak co wieczór czekała, aż się zjawi.
Kotek.
Wciąż
wpatrywała się w niedowierzaniem w kartki i zastanawiała się, jak to właściwie
się stało, że zapomniała o tym wspaniałym czasie u boku przyjaciela.
Jak twierdziła
mama – zmyślonego przyjaciela.
Ale przecież
on tam był. Namacalny. Wciąż pamiętała, jakie to uczucie, kiedy jego futro
łaskotało ją w brodę. A jednak o nim zapomniała. Kiedy właściwie przestała na
niego czekać? Kiedy zaakceptowała fakt, że takie stwory nie istnieją? Kiedy…
dorosła?
Łzy płynęły
jej po policzkach. Czuła dziwną pustkę w brzuchu i ciężar w sercu. Tęskniła.
Nie pamiętała nawet, kiedy ostatni raz go widziała. Czy mówił jej, że już
więcej nie przyjdzie? I kiedy szafa stała się po prostu szafą?
Kotek. Pamiętała,
że mówił o niej „Bu”, nawet wtedy, gdy była już na tyle duża, żeby powiedzieć,
że nazywa się inaczej. Pamiętała też ten jeden raz, kiedy odwiedziła ją zielona
kulka – Mike Wazowski. Uśmiechnęła się na to wspomnienie.
Miała gęsią
skórkę, więc zaczęła pocierać dłonią przedramię. Czy temperatura w domu nagle
spadła o dziesięć stopni?
Och, pamiętała
też, kiedy Kotek odwiedził ją podczas Świąt i bardzo chciała pokazać mu
choinkę, ale bał się wyjść z pokoju. Sprawił jej wtedy wielką przykrość,
dlatego następnego dnia przyniósł jej prezent – rysunek przedstawiający dużego,
włochatego, niebieskiego potwora przytulającego małą dziewczynkę, z której
głowy sterczały dwie kitki.
Mary szybko
zaczęła kopać w papierach i znalazła właściwą kolorową kartkę. Nie zapamiętała
tego, ale na dole widniał podpis. I data. Zdecydowanie była wtedy za mała, żeby
tak pisać i tak rysować.
Czyżby Kotek
był jednak kimś więcej niż tylko zmyślonym przyjacielem?
Otarła łzy,
przytuliła kartkę i wrzuciła szybko resztę klamotów do kartonu. Z prędkością
błyskawicy wpadła do swojego pokoju i chwyciła taśmę klejącą. Kilkoma szybkimi
ruchami przykleiła rysunek do drzwi szafy. Tych samych, które niegdyś były jej
łącznikiem z zupełnie innym światem.
Tych samych,
przez które wciąż często wychylała wielka, niebieska głowa, żeby popatrzeć na
dużo już większą Bu, dopóki jeszcze mieszkała w tym miejscu. Pewnego dnia głowa
zobaczy przyklejony do szafy rysunek, a wtedy jej oczy zajdą łzami, bo sama też
ciągle nosiła przy sobie stary rysunek przedstawiający potwora i dziewczynkę
Ale Mary nie
mogła o tym wiedzieć.
Na koniec chciałam życzyć Wam wesołych Świąt i przekazać, że te opka mają łącznie dwanaście stron :). Nic się nie dzieje przypadkiem, to totalnie zaaranżowana akcja!
Szczęśliwego Nowego Roku!
Whoa. Jestem pod wrażeniem :3 moim faworytem jest zdecydowanie numer 3- cudo! Następnie numer 2 ujmujące, mimo ze bardzo smutne :( całość bardzo bardzo miło się czytało, potraktuję to jako prezent świąteczny dla wszystkich twoich czytelników c: ps. czekając na nowości zdążyłam kilka razy przeczytać resztę tekstów ;') uwielbiam so nich wracać <3
OdpowiedzUsuńCzwarty tekst kompletnie złamał mi serce. Chociaż przy Say Something także byłam na skraju załamania. To piękne i smutne jednocześnie. A najśmieszniej było, gdy mama wparowała mi do pokoju.
OdpowiedzUsuń-Karolinko, co się stało? Czemu płaczesz?
-No bo... Adam... Małgorzata... Sally... Ona zapomniała o Sally'm... Potrzebuję samotności, mamo.
Ale Bożonarodzeniowy Drób także wyszedł genialnie ♥ Nigdy nie widziałam sensu w komentowaniu Twoich postów, bo zawsze były tak niesamowicie idealne, że nie miałam nic do dodania XD
Wow, jakie zajebiste.
OdpowiedzUsuńUuuuu, świetne opka *-*
OdpowiedzUsuńNajbardziej spodobał mi się.... kurcze, nie umiem wybrać >u<"
To skomentuję wszystkie osobno ^^
"Bo te święta są gorzkie"
Totalnie nie zrozumiałam o co chodzi. Dopiero pod koniec załapałam x'D
Nie przepadam za Malfoy'em i wszystkim, co z nim związane, ale te opowiadanie wyszło takie kawaii, że muszę wybaczyć.... *w*
Ciekawi mnie tylko reakcja pana Pottera.... ^_^
A cały tekst ma w sobie tyle świątecznej aury, że czuję jakbym miała paczkę cynamonu rozsypaną na biurku :D
"Say something"
Znowu aura świąt. Strasznie smutne, ale nie wiem dokładnie kto tu zawinił - Adam czy Małgorzata...
Pewnie Małgorzata, bo skoro go nie kochała...? :/
"Bożonarodzeniowy drób"
Rany, to jest takie słodkie *o*
Ciekawi mnie, co ten Arthur przeskrobał, że go w Obozie nie chcą >_>"
Chloris.... kojarzy mi się z chlorem, ale ok. ._."
"Karton"
Tu jest najmniej "cynamonu", ale to... takie.... o♥_♥o (Te "o" to łzy)
Totalnie zakochałam się w tym, dodatkowo aluzja do "Toy Story" (czyżby Mary była siostrą Andy'ego? ^^) i "Nemo" ♥ (Aż zaczęłam czytać na ten temat. Ona faktycznie miała takie zabawki! @_@)
Pozdrawiam, Alicjo i Tobie również szczęśliwego Nowego Roku! :3
Zakochałam się w "Kartonie". Aż mi się przypomniało jak robiłam porządki w oudle z zabawkami i jak miałam zmyślonych przyjaciół w przedszkolu. :')
OdpowiedzUsuń"Say something" też cudowne. <3
Dopiero teraz przeczytałam, może mi wybaczysz, a może nie </3
OdpowiedzUsuńPoryczałam się na czwartym, ojejku. Uwielbiam Twoje teksty :')
Pewnie, że wybaczę :").
UsuńAaa, dziękuję. Twoje łzy sprawiają mi radość XD
Ojejku, to ja się wypowiem dość krótko, bo emocje wzięły nade mną górę.
OdpowiedzUsuńZacznijmy od tego, że powinnam to skomentować daaawno temu, ale znalazłam czas na przeczytanie dopiero (!) teraz, czego bardzo żałuję :(
Wszystkie teksty są wspaniałe: zdecydowanie dwa pierwsze to moje ulubione. Są cudowne, naprawdę czuć ich klimat i po prostu... Są przepiękne.
Następny w kolejce jest "Karton" - przy tym może nie chciało mi się płakać, ale także dobra robota :3 Nie mogę uwierzyć, że o nim zapomniała :(
Najmniej przypadł mi do gustu tekst trzeci - wszytko jakoś tak mi się nie kleiło, nie wiem czemu xD Miałam wrażenie, że Arthur tak naprawdę jest zły, czy coś, dlatego nie lubią go w Obozie. Sama nie wiem, po prostu nie czułam tego "wow" jak przy pozostałych.
Pozostaje mi tylko pogratulować pracy i błagać o inne teksty z Nowym Pokoleniem (czy to się pisze w ogóle z wielkiej litery? XD) <3
/Endżi
Drób wymiata B)
OdpowiedzUsuńZnowu nie ma tu mojego komentarza. Masakra.
OdpowiedzUsuńJako że czytam cały Gang od początku, skomentuję tylko Bo te święta są gorzkie <3
Cudowne <3
Zakończenie równocześnie w najgorszym i najlepszym momencie - bardzo jestem ciekawa reakcji Harrego i chciałabym, żeby to opowiadanie się nie końćzyło, ale dzięki temu jest to bardzo dobry, efektowny koniec.
Wiosna za rogiem, ale przyjemnie było wejść do Nory i poczuć tą świąteczną atmosferę <3
No i Scrose <3
Harry jak Harry, ale Ron! Powiem w sekrecie, bo rzadko kto czyta te komentarze, że często się waham, czy Scrose się ohajtnie czy nie i moim głównym argumentem za jest reakcja Rona na tę wieść i potem jego spotkanie z Draco. To jest totalnie to, co chcę napisać. Chrzanić ślub, Ron i Draco <3.
UsuńO tak, ta atmosfera to mój ulubiony aspekt <3
O rany, co za karygodny błąd. Przepraszam, było późno... Ale i tak nie jestem wstanie sobie wybaczyć XD
UsuńTaaaaaak, to jest totalnie to, co chcę przeczytać! <333