Wśród kłosów wolno kołyszących się na wietrze z daleka
straszyła wysoka postać. Promienie zachodzącego słońca oświetlały plecy kukły,
martwo uśmiechającej się przed siebie. Strach na wróble czuł łzy wolno płynące
po jego płóciennej twarzy, choć nikt inny niczego by nie zobaczył. Dzięki
starannie wyhaftowanemu uśmiechowi Strach wydawał się ludziom przyjazny, kiedy
słońce oświetlało jego twarz. Wieczorem zaś, gdy zboże spowijała ciężka mgła, a
księżyc przysłaniały chmury – manekin zapewne sam przestraszyłby się własnego
odbicia, ale na szczęście nigdy nie miał okazji go zobaczyć.
Jutro, myślał, kiedy spod jego słomianych stóp uciekały ostatnie
promienie zachodzącego słońca, jutro wszystko będzie inaczej. Świt zawsze
przynosił nową nadzieję i radość wstępującą w serce Stracha.
Pole to wszystko, co znał. Bezbrzeżne morze falujących
kłosów było jedynym widokiem, jaki kiedykolwiek objęły jego smutne oczy, a
wiatr właściwie jedyną muzyką, jaka docierała do jego uszu.
Ale była też słodka, słodka melodia, która rozlegała się
codziennie o wschodzie słońca. Melodia wnikająca wprost do martwego serca kukły
i można by pomyśleć, że coś w niej drgnęło, że może uśmiech był jakby szerszy,
choć to przecież oczywista nieprawda.
Strach miał jedno marzenie – usłyszeć słodkie dźwięki z
bliska, zobaczyć uroczą istotę, która je wydaje, choćby raz, jeden jedyny.
Choćby miał już nigdy więcej nie zobaczyć pomarańczowych promieni słońca
tańczących po wyschniętej ziemi i choćby miał już nigdy nie zobaczyć
mlecznobiałej mgły przytulającej zziębnięte kłosy, byłby szczęśliwy. Choćby
ziemia przed nim pozostała jałowa, nigdy nie zaznałaby już smutku. Strach był o
tym przekonany i dlatego każdego dnia wypatrywał wchodzącego słońca, aby
jeszcze raz usłyszeć upragnione nuty.
Nie była to ładna melodia. Właściwie to w ogóle nie była
melodia, lecz dla Stracha dziwne i tajemnicze dźwięki wydawały się kwintesencją
piękna i jego najczystszą definicją.
I znów rano wstało słońce i znów serce Stracha drgnęło albo
tylko mu się wydawało, gdy rozległy się znajome krzyki. I znów jego nadzieje
pozostały marzeniami.
Wkrótce zboże zniknęło z pola, pozostała sucha ziemia, a
promienie słoneczne tańczyły coraz krócej i słabiej. Wraz z pszenicą zniknęła
cudowna melodia.
I mimo że rano znów wstawał dzień, i mimo że serce Stracha
przepełnione było nadzieją, nie słyszał niczego poza wiatrem.
Jutro, mówił sobie, jutro na pewno będzie inaczej.
Ziemię przykrył śnieg, słońce niemal zniknęło z nieboskłonu,
a nadzieja powoli uleciała z serca Stracha na wróble. Ciężkie chmury okrywało
niebo, a wiatr katował bezlitośnie strażnika pola, na którym nic nie rosło.
Pustka otaczała słomiane i delikatne ciało Stracha, a przed złym światem
chroniły go tylko dziurawy płaszcz i zjedzony przez myszy szalik. Podmuchy
wyrywały słomę z ramion manekina i już dawno strąciły jego pognieciony kapelusz,
który odleciał w stronę rozmytego horyzontu. Luźna nitka wisiała na policzku Stracha,
wieńcząc do połowy rozpruty uśmiech.
Czy jeszcze kiedyś miało zaświecić słońce? Czy miał nadejść
świt, a z nim jutro?
Aż wreszcie któregoś dnia ziarno wykiełkowało i zielone
kłosy znów wolno kołysały się na wietrze. Słońce ogrzewało półuśmiech Stracha,
a świat wypełniły znajome zapachy. I pewnego ranka, wraz z blaskiem świtu, w
powietrzu rozległa się znana, słodka melodia.
Kra! Kra! Kra!
Mimo że i tym razem nie udało się Strachowi dojrzeć źródła
dźwięku, w jego sercu znów zapłonęła nadzieja. I może, może pewnego dnia jego
miłość do ukochanych dźwięków będzie wynagrodzona. Może jutro, przemknęło mu
przez myśl, może jutro.
Dobry pomysł, średnie wykonanie, meh. Inspirowane Czerwonym Kapturkiem w wersji Bajek z Ramą!
Jak to nie ma komentarzy?
OdpowiedzUsuńMoim zdaniem wykonanie wcale nie takie złe! Podoba mi się, że tak się wczułaś w myśli Stracha i dzięki temu ja też mogę je usłyszeć. Jak by nie było o to chodzi w pisarstwie.
W tym opowiadaniu jest też dbałość o szczegóły, jak strój Stracha i obraz zachodu słońca. Jak sama napisałaś, trzeba próbować nowych rzeczy, żeby się rozwijać.
Pozdrawiam ☉